11.06.2012

dance me to the end of love



(...)
- nie dostales mego listu?
- ech, dostalem, ale nie w tym rzecz! ja chce ciebie. chce byc z toba!
- to wyjdz za mnie.... har har har! 
- jesli mi obiecasz, ze bedziesz sie ze mna pieprzyc 5 razy dziennie. :)
- jesli mi za to zaplacisz. :)
- oszalalas!
- nie, probuje sie tylko dostosowac do uroczyscie przez ciebie zainicjowanego poziomu rozmowy, najdrozszy r.
- no ok, sorry. ale przyznasz, ze do polanskiego zbittermoonizowania jeszcze nam daleko.
- do tych portow nigdy nie dotrzemy, nie ma obawy. 
- bo?
- bo ksiezniczka zaslepiona naiwnoscia & narcyz to zaloga nadajaca sie idealnie na statek szalencow a nie do zwiazku.
- zwiazek jest statkiem szalencow. ale cholera, ty mi nie wierzysz, mam racje?
- wierze. w twe pozadanie. ale nie widze siebie w twoim uniwersum kobiet. nie w roli satelity.
- co chcesz zatem uslyszec? kocham cie? przeciez mowilem ci to juz sto razy!
- :) niewiele sie nauczylam w tym moim durnym zyciu, ale tego, ze wieksza wage nalezy przypisywac czynom nie slowom juz tak.
- brzmisz niczym bohaterki z jane austen. to co? mam wyslac list z referencjami do twego ojca i zwazac na kazdy ton jakim z toba rozmawiam, bo ow moglby implikowac zamierzenie zamazpojscia? obudz sie w koncu! pieprzona romantyczka. i daj mi lyka, prosze.

odczekalam cierpliwie, az wypil pol butelki martini. po czym dodalam: 

- pieprzony fan moderny. zimny, wyrachowany, rzeczowy, racjonalistyczny.
- niech ci bedzie, ale przynajmniej nie grzezne w mieszczansksich wyobrazeniach o milosci. nie widzisz jak bardzo nas to hamuje? i w gole ty, ktora przeciez obracala sie w tej wiedenskoamsterdamskiej bohemie i zazywala wolnego seksu nagle w dzwieku fanfarow oznajmiasz mi, ze oczekujesz tradycyjnego zwiazku, wyborne.
- i otoz. seksu. wiez emocjonalna to zupelnie co innego. ale podejrzewam, ze i tak nie zrozumiesz. preferujesz przeciez blondynki o lodowatej aurze, ktore swe idealnie dlugie nogi dekoruja na neoliberalnym szezlongu, kuszac dyskretnie wygladajaca z rozciecia spodniczki podwiazka?
- o to to. idealnie sie opisalas. teraz wiesz, dlazczego chce z toba byc. :) co sie tak rozgladasz?
- szukam suflera.
- haha, taki moze byc? 
spytal, podajac mi niedopite martini.
-dawaj. 
- wiesz, ja nie mam zamiaru tkwic w czyms, co caly czas trzeba definiowac i sie bez przerwy z czegos usprawiedliwiac. oraz zdawac relacje ze swych uczuc. pieprze taki uklad. 
- to co do cholery tu robisz? przerwales moj piknik z a., przychodzac na rozane wzgorze i wygladajac mnie?    bylo spedzac ten drogocenny czas z jedna z twych kolejnych kandydatek do haremu, uprawiac uczuciowy kapitalizm. wymiana towaru: uczucia, kasa, sex, prestiz, kazda da ci za te wartosci wiele. ja ci tylko jestem w stanie zaplacic moja paranoja. i dlatego miedzy innymi juz w to nie gram. game over, my darlin*, ok?
- gdyby mi na nich zalezalo bardziej czy bylbym teraz tutaj? to z toba mam niesamowita plaszczyzne intelektualna i seksualna. nie z innymi. i wzbraniam sie przeciwko redukcji do li i tylko pozadania. to nie to. ech, wiesz ty jestes niesamowicie wyksztalcona, ja takich elokwentnych kobiet nie znam. 
- czyzbys zamierzal mi uplesc laurowy wianuszek? cos nowego, mersiboku, szapoba, olalala i inne takie, ale...
-nie. chcialem powiedziec, ze to wyksztalcenie nic ci nie daje. bo obawa przed ludzmi oraz brak poczucia wlasnej wartosci na zawsze beda cie dyskwalifikowac w tej grze. zrob cos z tym i sprobuj byc ze mna. zaryzykuj choc raz w zyciu do cholery!
- i tak przemierzylismy piekna droge od fantastyki do introspekcji & z powrotem. posluchaj, te rozmowy prowadzimy od dwoch bez mala lat. a zatem dlaczego nagle cokolwiek nagle mialoby ulec zmianie? powiedz mi, wyjasnij, bo ja nie rozumiem. juz nic. ty szukasz jakiejs ifigenii, klytajmnestry whatever. silnych kobiet. 
- coz, dopoki nie zamierzasz zabawic sie w holfernesowa judyte, zaakceptuje wszystkie inne wcielenia :)
zgadzasz sie? 
- ... 
nie odpowiedzialam. za bardzo zajeta bylam polykaniem lez.

- ych no mow! odezwij sie! hello? hello I, helllo II, hello III, hello IV...

i nagle oboje zamilklismy w oslupieniu. r. odwrocil glowe w tym kierunku, w ktorym spogladalam i ja. 
na niebie ukazal sie naszym oczom wielki fajerwerk, a w tle rozlegly sie dzwieki symfonii mahlera. 
wkrotce potem na przeciw nam wybiegli rozesmiani goscie weselni...


munch. rozstanie.

22.04.2012

swiaty idealnie rownolegle




w skomplikowywaniu bylismy zawsze niedoscignieni. gierki sadomasochistyczne, praktykowane od lat, w ktorych role mistrza i ucznia potrafily zmieniac sie wedle kaprysu oraz chwili. czterej jezdzcy apokalipsy (krytyka i odpowiedz na nia, blokada i pogarda), ktorymi kierowales bez najwiekszego zdawaloby sie wysilku i przywolywales, gdy tylko ogarnial cie komunikacyjny bezwlad, bezpardonowo potrafili zniweczyc kazde z milosci wypowiedziane slowo.

nauczylam sie z nimi obchodzic, umiejscawiajac  je w sferze werbalnej, bezpiecznej, potrafiacej zranic, ale nie docierajacej najglebiej. bo pewnosc, ze sfera fizycznego pozadania pozostawala nietknieta, komunikacyjnie idealna, dodawala mi sil, by przetrwac kolejne werbalne tornada. ale i te przekroczyles ostatnio, witajac mnie w zalkoholizowanym stanie, z twoja ukochana cohiba w ustach, w rozchlestanej koszuli i zagubionym spojrzeniem. nigdy  przedtem i nigdy potem nie byles tak blisko utraty kontroli w mej obecnosci jak mialo to miejsce wtedy, tamtego wieczoru. ty, pan i wladca, zwyciezca, geniusz. swiadomy swej aury i intelektu.

zatem cale wrazenie jakie wynioslam z tego zblizenia zabarwione bylo pewnoscia, ze wiedziesz zywot bardzo nieszczesliwy. ze tkwisz we wlasnym, misternie ulozonym porzadku rzeczy. w twoim cholernym ordnung der dinge. jestes podwojnie uwieziony, w roznych zwiazkach, z roznymi zobowiazaniami. oba niby oficjalnie uznane, niby bez zarzutu, idealnie dopasowane do spolecznych konwencji.
troszczysz sie zatem o nie, starajac zachowac cokolwiek, rozpaczliwie chroniac synow przed negatywnoscia wspomnien twego wlasnego dziecinstwa. dbasz o te codzienna, zwykla egzystencje, moralnie uporzadkowana, powierzchowna, martwa. i kazda twoja proba wyrwania sie z niej chocby na chwile, wiaze sie z bolem i niemoznoscia spelnienia. bo smak upragnionej wolnosci mozesz poczuc tylko przez chwile, instrumentalizujac dynamike, gwaltownosc, namietnosc, czyniac to twoim i moim kosztem. zblizasz sie wowczas do mnie w poszukiwaniu jakiegokolwiek ratunku, traktujac niczym oaze, kreatywny potencjal, ktory tak pieczolowicie zostal wykluczony z twego grzecznego porzadku rzeczy. jestem dla ciebie filtrem, przez ktory zachlystujesz sie powietrzem i w ktoremu w swych uniesieniach wyznajesz milosc. ale ja niestety jestem dskonale swiadoma tego, ze to tylko chwilowe. pewien rodzaj zadowolenia, ktore byc moze jest nieslychanie silne, porazajace swa obecnoscia tu i teraz. intensio zrownane z extensio. 

ale z miloscia nie ma ono wiele wspolnego. mylisz ja z pozadaniem. pozadaniem bedacym na tyle silnym, ze czeka sie pod drzwiami godzinami. i wydzwania stojac pod oknem. ale ja juz nigdy tych drzwi nie otworze. bo wiem, ze nie zdecydowalbys sie na zalozenie kolejnej zwyklej codziennej egzystencji. albowiem i ta stalaby sie wowczas aporia. musialbys zrezygnowac z tego tak przez ciebie wielbionego nieposkromienia, namietnosci, chwilowej utraty kontroli. znow musialbys wszystko strategicznie definiowac, obmyslac, podchodzic do zwiazku operatywnie. byloby nudno, bezpiecznie, moralnie. a tego masz juz w nadmiarze. i nie poswiecilbys na oltarzu jakze cennego pozadania. 

wiem, ze sie nie poddasz i bedziesz probowal nadal. jestes typem zwyciezcy, kochasz wladze i nie spoczniesz zanim nie odczujesz satysfakcji plynacej z faktu, iz wreszcie mnie zdominowales. pokonales. 

byc moze jednak jestem silniejsza anizeli wydaje sie nia byc sama sobie. 
dlatego zdecydowalam sie odejsc.

6.11.2010


kiedy juz udalo mi sie mozolnie zagrzebac szczatki wspomnien wieczerzystej rozmowy w sluchawce rozlegl sie glos r. z zapytaniem o spotkanie. jak gdyby nigdy nic. bo moze jednak mialabym ochote. bo przeciez to nie do konca tak jak wtedy i moze rzeczowo i na bardziej chlodno znalezlibysmy jakis konsens. i w sumie dlaczego by nie.

wiec dobrze, wiec gdzie i kiedy. wiec przystalam.
po odlozeniu sluchawki drzenie i po raz tysieczny rozwazania odnosnie tego na ile bede mogla byc soba, na ile kobiecosci moge sobie pozwolic a ile punktow z czarnej listy zmuszona bede dyplomatycznie przemilczec.

r. obsypal mnie na powitanie komplementami po czym otoczyl troskliwie ramieniem i juz mniej troskliwie armia krytycznych argumentow, dochodzac do wniosku, ze on bardzo, ze sprobujmy, ale... wysluchalam cierpliwie wszystkich przykazan i juz po kilku upojnych chwilach zalowalam, ze znalazlam sie wlasnie przy tym stoliku. otoz mam zracjonalniec, mam ulec cudownej przemianie vel zmaskulinizowac sie i o zgrozo jakby tego wszystkiego bylo malo zapomniec o tym, ze kiedykolwiek r. bedzie chcial miec ze mna dzieciatka. niech zyja romantyczne wizje i dowody milosci.

slicznie, a zatem biore udzial w programie: szukamy sobowtora. ktory bedzie jednak wyposazony w kilka dodatkowych, praktyczynch cech, umilajacych zycie typu kucharzenie, sprzatanie etc.
i ktory rzecz jasna pozbawiony bedzie jakiejkolwiek sily charakteru, ze o wyraziscie zakreslonej tozsamosci nie wspomne.

a jednak. jednak spotkanie nie okazalo sie straconym czasem, poniewaz r. zdolal wprawic mnie w oslupienie wiara w to, ze jesli obstawi sie kogos tysiacami murow, to ow bedzie nadal szczesliwy i zacznie sie realizowac i radosnie rozwijac swoj potencjal. to troche tak jakby oznajmic uzdolnionemu dziecku, ze jest genialne, po czym wyslac je do kamieniolomow, a w czasie wolnym obwarowac psychodelicznymi profesorkami, skostnialymi instytucjami, pozbawic dodatkowych zajec i pomnozyc zasob presji oraz oczekiwan wobec jego zdolnosci w nieskonczonosc.

otoz niestetyz.

nigdy nie bylam dobra w biegu przez plotki. do dlugodystansowcow rowniez nie nalezalam. i bez znaczenia bylo dla mnie czy rozwscieczony wuefista wykrzykiwal i dopingowal, marzac, abym tylko nabrala tempa, a tym samym odbierajac moj bieg jako obraze wlasnej godnosci. choc w sumie kto wie, moze nawet mial racje? moze przyczyna mojego wolnego tempa nie lezala jedynie w konstytucji fizycznej czy tez nieodpowiednio dobranym obuwiu, ale przede wszystkim w pielegnowanym przez lata buncie przeciwko definiowaniu mej inteligencji /czy tez mej osoby ogolnie/ w sposob kapitalistyczny? patrzenia na nia przez makiawelistyczna wrecz lupe konkurencji, wartosciowania, mierzenia i przydatnosci docelowego spozycia?

wyglada zatem na to, ze naleze do rodziny niejadalnych, zlotych, holdujacych wygodnej stagnacji rybek. stworzen, ktore po uplywie sekundy zapominaja juz jaki odcinek drogi przemierzyly i dokad w sumie plyna. ktore wola tkwic w znanych i oswojonych mechanizmach, albowiem instynktownie czuja, ze opuszczenie bezpiecznego szkielka byloby jednoznaczne ze stawieniem czola rzeczywistosci. i wrogiemu swiatu tam gdzies. na zewnatrz. za szyba.

25.10.2010



no author, who understands just the boundaries of decorum & good-breeding would presume to think all: the truest respect which you can pay to the reader's understanding, is to halve this matter amicably, & leave him something to imagine, in his turn, as well as yourself, for my own part, i am eternally paying him compliments of this kind, & do all that lies in my power to keep his imagination as busy as my own.

laurence sterne

23.10.2010

ostatnia wieczerza


kylie bax, helmut newton.


idealna kompozycja. tworzona tygodniami, przemysliwana i przezywana juz od miesiecy. gesta, zawiesista, ciemna, aromatyczna, intensywna. powoli i pewnie opanowujaca podniebienie. hipnotyzujaca juz od pierwszego kesu, zawladniajaca zmyslami i nie pozwalajaca sie odpedzic, wprawiajac jednoczesnie w oslupienie i skazujac na opetanie. z luboscia, niecierpliwym oczekiwaniem i dziecieca jak zwykle naiwnoscia oddalam sie zatem wychwytywaniu poszczegolnych skladnikow tego niebywalego spektrum rozkoszy. r. usmiechnal sie dolewajac sobie kolejny lyk wina. po czym spojrzal mi prosto w oczy i nie przerywajac krojenia krwistego befsztyku kontynuowal swoj monolog.

- wiesz, dlugo o tym wszystkim myslalem. i zmuszony jestem stwierdzic, ze..., ze to wszystko nie dla mnie.

- ?

- no, nie dla mnie te inscenizacje, nie dla mnie te wyrafinowane bielizny, stroje, perfumy, makijaze, potrawy, slowa, mysli. ja zostalem zupelnie inaczej wychowany.

-??

- otoz mnie pociagaja kobiety androgyniczne, wyemancypowane, takie, ktore podobnie jak i ja nie wiedza jak pisze sie slowo dzentelmen. bo nigdy o tym slowie nie slyszaly. a swiat w jakim ty sie poruszasz to wg mnie swiat sztuczny, swiat anachroniczny, jestes dla mnie zbyt kobieca. rozumiesz?

- nie. hm, tzn. tak i nie. ale kontynuuj.

- kurcze. nie zrozum mnie zle. ty jestes wyksztalcona, madra, urodziwa. ale jestes kobieta. taka rasowa. a ja z takimi jednak nie potrafie. jestes zbyt swiatowa. zbyt zjawiskowa. masz piekny styl, ale nie pasujacy do mnie. ty bardzo akcentujesz kobiecosc, a ja nie zwracam uwagi tak na wyglad. i tego oczekuje od mojej partnerki. tego, zeby byla wyemancpowana od tych wszystkich schematow damsko meskich. zeby miala w dupie pojecie dzentelmena. taki we mnie nie mieszka.

unioslam brew. odlozylam sztucce. stracilam jakikolwiek apetyt. omiotlam spojrzeniem moje mieszkanie i moja garderobe. dzinsy i koszula. bardziej mesko chyba juz nie bylo mozna. r. dostrzegl moja reakcje. po czym dodal napredce:

- nie nie. to nie tak jak myslisz. to nie tylko ubior, to tez twoje zachowanie. obojetnie co masz na sobie przykuwasz uwage, zle sie czulem bedac z toba w kawiarni. mezczyzni przy sasiednim stoliku nie spuszczali z nas przeciez oczu. moze ty nie pasujesz do tutejszego swiata. moze powinnas zyc w jakiejs metropolii albo w 18 wieku. ale tu jestes ewenementem. diva. i ja tego nie uniose. nie przystajemy do siebie.

nie wierzylam wlasnym uszom. ktos, kto biegal za mna od miesiecy. ktos kto pisal mi niewiarygodnie piekne, madre, cieple listy z nagla i niespodziewanie podaje mi zmrozony kawalek deseru. i bezlitosnie wpycha mi go do buzi. tak, jak gdyby wczesniej nie dostrzegal, kim jestem i jak sie zachowuje. a wszytsko to dlatego, ze nagle doznal olsnienia i czym predzej rzucil sie do ucieczki, gnany panika. kosztem moich uczuc. moich mysli. moich pragnien. trudno bylo mi zrozumiec, ze ktos, kogo slowa tyle znacza, ktos kto bez najwiekszego wysilku skupia na sobie uwage studentow czy tez sluchaczy w sali sadowej potrafi tak bardzo ulec obawie przed tym, ze moglby nagle zostac zepchniety do roli statysty. nie liczy sie uczucie. liczy sie tylko to jakie wrazenie sprawiam na zewnatrz. i jak bardzo jego swiat moglby ulec przez to zagrozeniu. ogarnal mnie przerazliwy smutek. i spogladajac w kierunku rozbebeszonych ksiazek judith butler na biurku resztkami sil zodbylam sie na ostatni gest amazonki.

- nie bede probowala zmieniac twej percepcji mej soby, drogi r., tak, jak nie bede zmieniala siebie po to, by ktos mnie zaakceptowal taka jaka jestem. ale jesli twierdzisz, ze stoisz ponad stereotypami, ponad akcentowaniem kobiecosci czy tez meskosci, to dlaczego nadal odgrywa to tak powazna role dla ciebie? dlaczego tak bardzo probujesz sie od tego odgraniczyc? czynisz to tak intensywnie, ze deprecjonujesz przez to wszystkie inne cenne skladniki naszej znajomosci. ze juz nie wspomne o uczuciu.

- nie potrafie tego zmienic, droga a. ale... ale moj ostatni zwiazek byl wlasnie z taka kobieta i wiem, ze tego juz kolejny raz nie zniose.

- wyglada zatem na to, ze cala ta "milosna" tyrada miala innego adresata? od ktorego tak bardzo pragniesz sie odgraniczyc? i przypadkiem napatoczylam sie ja? wiesz, ja nie przepadam za androgynicznymi mezczyznami. sa dla mnie zbyt niezdefiniowani. ja lubie silnie zarysowane kontury, ty zdawales sie takowe posiadac. cenie przed wszystkim mezczyzn, ktorzy wiedza czego chca. i - wybacz mi, ze znow bede stereotypowa, ale ponoc stygmat sprawia, ze czynimy wszystko by sie do niego dopasowac - potrafia to zdobyc. a skoro juz jestesmy przy temacie, mam nadzieje, ze jestes androgyniczny na tyle, by wyczuc ow nietakt i zamowic sobie taksowke....

17.08.2010

don't


woman writing a letter with her maid /detail/, vermeer, 1670/71.

if it doesn't come bursting out of you in spite of everything, don't do it. unless it comes unasked out of your heart and your mind and your mouth and your gut, don't do it. if you have to sit for hours staring at your computer screenor hunched over your typewriter searching for words, don't do it. if you're doing it for money or fame..., don't do it. if you're doing it because you want women in your bed, don't do it. if you have to sit there and rewrite it again and again, don't do it. if it's hard work just thinking about doing it, don't do it. if you're trying to write like somebody else, forget about it. if you have to wait for it to roar out of you, then wait patiently. if it never does roar out of you, do something else. if you first have to read it to your wife or your girlfriend or your boyfriend or your parents or to anybody at all, you're not ready. don't be like so many writers, don't be like so many thousands of people who call themselves writers, don't be dull and boring and pretentious, don't be consumed with self-love. the libraries of the world have yawned themselves to sleep over your kind. don't add to that. don't do it. unless it comes out of your soul like a rocket, unless being still woulddrive you to madness orsuicide or murder, don't do it. unless the sun inside you is burning your gut, don't do it. when it is truly time, and if you have been chosen, it will do it by itself and it will keep on doing it until you die or it dies in you. there is no other way. and there never was.

charles bukowski

19.10.2009

firnissage


turner, william

nie.

poniewaz byloby to dla mnie w pewnym sensie rownoznaczne z procesem reinfantylizacji. nie po to zmienialam miejsce zamieszkania, numer telefonu, etc., ulegajac przy tym memu doprowadzonemu do perfekcji eskapizmowi, aby (p)oddac sie
g. ponownie. nie po to przez caly rok systematycznie i mozolnie budowalam zasieki, znakomicie zdajac sobie przy tym sprawe z faktu, ze juz nigdy nie bede w stanie zrekonstruowac samej siebie takiej, jaka bylam przed owym wydarzeniem.

przed.

wowczas to jeszcze pysznie zywilam w sobie przekonanie, ze nic i nikt nie bedzie mnie juz w stanie zaskoczyc. zaden rodzaj spojrzenia, dotyku, pochwycenia. poniewaz wszystko juz bylo. i dlatego tez zachowanie kontroli, czy tez nieuleganie jakimkolwiek niezechcianym wplywom nie bedzie stanowilo dla mnie najmniejszego problemu. a jednak. w owym rauszu, festynie narcyzmu, samouwielbienia, zmudnym procesie dystansowania sie i konstytuowania mego miniswiatka umknal mi jeden dosc istotny szczegol, a mianowicie ten, ze to, co byc moze spotka mnie w przyszlosci niewiele bedzie mialo wspolnego z grzecznym statycznym obrazkiem, obok ktorego bedzie mozna przejsc obojetnie, nad ktorym bedzie mozna zapanowac.

w najsmielszych snach nie przeczuwalam, ze napotkam na mej drodze monalize mego zycia, dzielo, ktorego istnienie wyrazic bedzie mozna tylko z czasowym odstepem, na zimno, w formie suchego pisemnego sprawozdania. albowiem zbyt swiadome bylo ono swej sily oddzialywania. kopiowane, parodiowane, falsyfikowane, podziwiane niezliczona ilosc razy, figlarnie kokietujace swymi swiatlocieniami i dzieki swemu bogatemu spektrum srodkow, bedace w stanie uwiesc niemalze kazdego. w zwiazku z czym usmiechalo sie tylko poblazliwie na widok kolejnego falsyfikatu, czy tez odbiorcy odczuwajacego nadmierny respekt wobec niego. i nigdy nie przyszloby mi na mysl zatrzymac sie przy nim na dluzej, okazac mu tak otwarcie moj zachwyt i uwielbienie, gdyz nie pozwolilaby mi na to duma. duma, ktora byc moze zaslepila mnie na tyle, iz lekkodusznie porzucajac obawy przecenilam jego magie i sile przyciagania.


jednakze z tego wszystkiego zdalam sobie sprawe duzo pozniej, a wowczas jakiekolwiek analizy czy tez reakcje pozbawione bylyby sensu a mimo to nie potrafilam sie ich wyrzec. wciaz obliczajac w myslach kazda miniona chwile i kazde zachowanie, jakie mialo miejsce, tylko po to, by ulec zwodniczej iluzji zrozumienia, a co za tym idzie wreszcie moc poczuc sie bezpiecznie, gdzies daleko poza jego zasiegem, jego zakresem wladzy absolutnej. teraz wiem, ze takowe miejsce nie istnieje, nie mozna umknac fascynacji emanujacej tak niepojeta, wysublimowana sila. mozna jedynie na chwile uciec w zapomnienie, ale juz po chwili wkradna sie owe dyskretne swiatlocienie, potrzasajce fundamentami i sprawiajace, ze kazdy najdrobniejszy szczegol zyskuje moznosc odrebnego, suwerennego istnienia, nie dominujac przy tym caloksztaltu, nie niwelujac ladu kompozycji. kompozycji niespotykanego kontrastu swietlistych i mrocznych cech, inspirujacych wyobraznie i tworzacych cos pomiedzy, cos nieuchwytnego, zaszyfrowanego, zawdzieczajacego swa egzystencje owemu niekonczacemu sie napieciu.

w efekcie czego moj zachwyt stawal sie coraz to bardziej bezkrytyczny, a porzadek swiata coraz bardziej zaklocony. z czasem przestaly przerazac mnie jego sceny zazdrosci. przestala zadziwiac dychotomia jaka wywolywaly w nim roznice oczekiwan pomiedzy zmyslowymi zadzami a intelektualnymi potyczkami. oswoilam sie z jego silnie rozwinieta seksualnoscia oraz faktem, ze godnosc utracila swa wartosc ustepujac miejsca gwaltownosci, zaborczosci, szowinistycznemu zarzadzaniu intymnoscia. kontury dziela zaczely rozmazywac sie coraz to bardziej, a ja nie potrafilam juz dostrzec zarysow, na ktorych moglabym oprzec cala misternie tworzona konstrukcje tak, jak czynilam to do tej pory. az w koncu, odarta z jakichkolwiek wartosci i pozbawiona wolnosci interpretacyjnej dziela, zamarlam w bezruchu.

-skad masz moj numer?
-od t.
-t.?
- t. z wydawnictwa, wlasnie bylismy na kawie.
-mhm
-bedziesz na targach?
-nie
-...
-popadlabym w klaustrofobie, nie potrafilabym, wiedzac, ze...
-wiem, ja rowniez nie. po raz pierwszy od 30 lat nie pojade. ale chcialbym sie z toba zobaczyc.
-po co? zeby moc popodziwiac estetyke ruin?
-moze po to by ja uwiecznic? zbudowac na nich cos nowego? nadac im nowego znaczenia?
-sa juz niezamieszkiwalne. nie zniosa nawet najlzejszego japonczyka z aparatem. zostawmy je ich melancholijnej godnosci.