bylo mi sie urodzic poeta jakims slawnym, lany zboz opiewajacym, siedzacym nocami przy biurku, potrzasajacym swoja lokowana czupryna, gryzacym gesie pioro, siedzacym w niechlujnie upranej koszuli z koronkowymi mankietami, wypatrujacym gwiazd, kochajacym tlumy kobiet, i bedacego przez nie kochanym. wycienczona tym jakze burzliwym zyciem zmarlabym w okrutnej samotnosci na suchoty lub na smierc sie zapiwszy, jak na rasowego tumaniste z krwi i kosci przystalo. tudziez na syfilis, o wiele bardziej poetycko ;)
miast tego zyje jak opetana, nie majac czasu na nic, wstajac o 5 rano w niedziele, zeby zdazyc na kawe z przyjaciolka wylatujaca niebawem z powrotem do n.y. w tej sytuacji nawet projekt przygarniecia jamajskich dzieciatek i zaszycia sie z nimi gdzies w nieosiagalnych szczytach kaukazu, kozki pasac, staje pod znakiem zapytania. bo przeciez nie potrafiac zatrzymac sie ani na chwile, zapedzilabym te kozki w kozi rog, o biednych, slicznych, czarnookich dzieciatkach nie wspominajac ;)
ide poszukac planu kolei transsyberyjskiej :)) ktos moze reflektuje? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz