19.02.2009

t.

z ledwoscia utrzymalam sie na nogach. jeszcze opanowuje drzenie. a przeciez nie stalo sie nic. wszedl do gabinetu i ... ale moze od poczatku.

t. konczyl studia, podczas gdy ja dopiero zaczynalam. byl w trakcie pisania pracy magisterskiej z filozofii, imponowal mi strasznie, swym zasobem wiedzy, sposobem myslenia, niczym wiecej. zagladal od czasu do czasu do biblioteki instytutu, w ktorej pracowalam. pozniej zaczal robic to coraz czesciej. oboje bylismy wowczas w zwiazkach, wiec swoj podziw dla mnie wyrazal w sposob niezwykle dyskretny. jak zwykle witalismy sie objeciem i pocalunkiem w policzek. relacje byly okreslone niejasno. i stan ten trwal przez jakis czas.

po skonczeniu studiow t. wyjechal na rok do sycylii. wkrotce po tym zaczal zarzucac mnie fotografiami sycylijskiego nieba, tamtejszych zabytkow, opisami etny rozciagajacymi sie na kilka stronic. wiedzial, ze kocham italie, wiec odebralam to jako wyraz sympatii lub zwykla chec uczynienia mi przyjemnosci. swoja korespondencja sprawial mi ogromna radosc. odpisywalam, rzadko, krotko, hermetycznie. ale t. postanowil pojsc krok dalej i przysylal mi coraz czesciej listy pelne pozadnia. nie, nie zawieraly one wyznan milosnych, zadnych wielkich uniesien, tudziez westchnien rodem z shakespeara. jego slowa byly bardzo konkretne, ale nigdy wulgarne. ograniczaly sie do opisow fascynacji cielesnej i marzen o ich realizacji. t. zaznaczal, ze nie oczekuje odpowiedzi, ze nie zmusza mnie do niczego, ze bedzie czekal, zawsze.

listy t. pelne byly apetycznych gier slownych, logiki zmyslowo-myslowych meandrow. z ich tresci wynikalo jasno, iz rozmawiajac ze mna zawsze z uwaga wsluchiwal sie w moje wypowiedzi, ze pamieta niemal kazde moje slowo. napawalam sie tym, choc z drugiej strony z kazdym kolejnym dniem coraz bardziej walczylam sama z soba. nie wiedzialam jak to sie skonczy i obawialam sie jego powrotu, a przede wszystkim kontroli nad moim owczas skrzetnie uporzadkowanym, mieszczanskim zyciem. z czasem korespondencja t. stawala sie coraz to odwazniejsza, slowa coraz bardziej niecierpliwe, kaprysne, migotliwe, nieobliczalne, pelne zachwytu i namietnosci niczym u nastolatka. swoim entuzjazmem t. bylby w stanie rzucic wyzwawnie bogom olimpu i wzbudzic w nich zazdrosc wynikajaca z niemoznosci przezywania podobnych odczuc.

po powrocie unikalam go jak ognia. balam sie zbednego trzesienia ziemi, utraty kontroli nad sytuacja. t. rozumial to, choc nie byl z tego powodu szczesliwy. informowal mnie tylko od czasu do czasu o swoim zyciu, ale czul, ze wyraz spotkanie przeszedl do zasobu terminologii slowa tabu. byc moze stalam sie wowczas ofiara mego grzecznie utemperowanego wychowania, kobiety, ktora zapomniala czego tak naprawde sama pragnie, ktora zepchnela wszelkie oczekiwania na margines i nie ma odwagi przyznac sie do swej zmyslowosci? nie wiem. w momencie jednak, w ktorym ochota na granie roli tej zdobywanej lub zdobytej przeszla mi bezpowrotnie, t. ponownie sie oddalil, tym razem wyjechal do francji. otrzymal tam posade docenta na uniwerku i tylko od czasu do czasu kreslil pare slow opisujacych francuska prowincje i jej wspaniala idylle. wkrotce jednak znudzony nazbyt jednostronna wymiana listow i opisywaniem smakow wina przestal przysylac mi listy, a miedzy nami zapadlo dystyngowane milczenie.

gdy dzisiaj rozleglo sie pukanie do drzwi, automatycznie odpowiedzialam: tak, prosze. nadal pochylona nad dokumentem nie odwracalam sie, chcac predko przebiec jeszcze wzrokiem korygowany akapit. ale nie potrafilam, wyczulam, ze cos jest inaczej niz zwykle, ze czyjs wzrok intensywnie spogalda w moim kierunku.

-nie przeszkadzaj sobie, poczekam.

zamarlam. wiedzialam, ze to on. nie potrafilam wstac. nie bylam w stanie sie poruszyc. powoli odwrocilam sie w jego kierunku i resztkami sil zmusilam sie do powstania z fotela. t. podszedl, pewnym, aczkolwiek rownie spietym krokiem. przywitalismy sie.

- pieknie ci w tej sukience.- powiedzial, ale w jego ustach slowa te rownowazne byly z wypowiedzia, ze bez sukienki byloby mi bardziej do twarzy.

usmiechnelam sie i podziekowalam za komplement, po czym oddalismy sie niezobowiazujacemu smalltalkowi. t. wyluszczyl powod swej wizyty zlozonej w zasadzie nieobecnemu akurat w tym momencie profkowi, zapytal w jakie dni pracuje i obejmujac mnie delikatnie pozegnal, zostawiajac z obietnica ponownej wizyty.

po jego odejsciu dlugo nie moglam dojsc do siebie. i kompletnie nie rozumiem dlaczego? jak to sie dzieje, ze pryzmat spojrzen siega od znudzonego, obojetnego, az po pelen fascynacji i maslanego zachwytu? i dlaczego t. nie miesci sie w tym pryzmacie? dlaczego smie pozerac wzrokiem, nie baczac na zadne konwenanse, majac gdzies moje pensjonarskie zawstydzenie, o ktorego istnieniu zapomnialam juz wieki temu? jak to sie dzieje, ze czyjas obecnosc automatycznie ewokuje atmosfere buduaru, a jego spojrzenie ignoruje wszelkie wczesniej podjete proby upiekszenia sie? dlaczego mam wrazenie, ze dla t. malo istotne jest czy moje rzesy wygiete sa w lewo czy w prawo, dla niego wystarczy po prostu to, ze jestem, kompletna akceptacja, mimo, ze odnoszaca sie wylacznie do cielesnosci.

opadlam na fotel, chlodzac me emocje lodowatym plynem i zywiac w skrytosci ducha nadzieje, ze jego wizyta nie powtorzy sie tak predko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz