6.11.2010


kiedy juz udalo mi sie mozolnie zagrzebac szczatki wspomnien wieczerzystej rozmowy w sluchawce rozlegl sie glos r. z zapytaniem o spotkanie. jak gdyby nigdy nic. bo moze jednak mialabym ochote. bo przeciez to nie do konca tak jak wtedy i moze rzeczowo i na bardziej chlodno znalezlibysmy jakis konsens. i w sumie dlaczego by nie.

wiec dobrze, wiec gdzie i kiedy. wiec przystalam.
po odlozeniu sluchawki drzenie i po raz tysieczny rozwazania odnosnie tego na ile bede mogla byc soba, na ile kobiecosci moge sobie pozwolic a ile punktow z czarnej listy zmuszona bede dyplomatycznie przemilczec.

r. obsypal mnie na powitanie komplementami po czym otoczyl troskliwie ramieniem i juz mniej troskliwie armia krytycznych argumentow, dochodzac do wniosku, ze on bardzo, ze sprobujmy, ale... wysluchalam cierpliwie wszystkich przykazan i juz po kilku upojnych chwilach zalowalam, ze znalazlam sie wlasnie przy tym stoliku. otoz mam zracjonalniec, mam ulec cudownej przemianie vel zmaskulinizowac sie i o zgrozo jakby tego wszystkiego bylo malo zapomniec o tym, ze kiedykolwiek r. bedzie chcial miec ze mna dzieciatka. niech zyja romantyczne wizje i dowody milosci.

slicznie, a zatem biore udzial w programie: szukamy sobowtora. ktory bedzie jednak wyposazony w kilka dodatkowych, praktyczynch cech, umilajacych zycie typu kucharzenie, sprzatanie etc.
i ktory rzecz jasna pozbawiony bedzie jakiejkolwiek sily charakteru, ze o wyraziscie zakreslonej tozsamosci nie wspomne.

a jednak. jednak spotkanie nie okazalo sie straconym czasem, poniewaz r. zdolal wprawic mnie w oslupienie wiara w to, ze jesli obstawi sie kogos tysiacami murow, to ow bedzie nadal szczesliwy i zacznie sie realizowac i radosnie rozwijac swoj potencjal. to troche tak jakby oznajmic uzdolnionemu dziecku, ze jest genialne, po czym wyslac je do kamieniolomow, a w czasie wolnym obwarowac psychodelicznymi profesorkami, skostnialymi instytucjami, pozbawic dodatkowych zajec i pomnozyc zasob presji oraz oczekiwan wobec jego zdolnosci w nieskonczonosc.

otoz niestetyz.

nigdy nie bylam dobra w biegu przez plotki. do dlugodystansowcow rowniez nie nalezalam. i bez znaczenia bylo dla mnie czy rozwscieczony wuefista wykrzykiwal i dopingowal, marzac, abym tylko nabrala tempa, a tym samym odbierajac moj bieg jako obraze wlasnej godnosci. choc w sumie kto wie, moze nawet mial racje? moze przyczyna mojego wolnego tempa nie lezala jedynie w konstytucji fizycznej czy tez nieodpowiednio dobranym obuwiu, ale przede wszystkim w pielegnowanym przez lata buncie przeciwko definiowaniu mej inteligencji /czy tez mej osoby ogolnie/ w sposob kapitalistyczny? patrzenia na nia przez makiawelistyczna wrecz lupe konkurencji, wartosciowania, mierzenia i przydatnosci docelowego spozycia?

wyglada zatem na to, ze naleze do rodziny niejadalnych, zlotych, holdujacych wygodnej stagnacji rybek. stworzen, ktore po uplywie sekundy zapominaja juz jaki odcinek drogi przemierzyly i dokad w sumie plyna. ktore wola tkwic w znanych i oswojonych mechanizmach, albowiem instynktownie czuja, ze opuszczenie bezpiecznego szkielka byloby jednoznaczne ze stawieniem czola rzeczywistosci. i wrogiemu swiatu tam gdzies. na zewnatrz. za szyba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz