19.02.2009

ares i afrodyta, dom m. lukrecjusza fronto, pompeje, 1 w.n.e.

zdobywanie kolejnych stopni wiedzy, mozolne ksztaltowanie poczucia piekna i formowanie slynnego habitusu, na ktorego temat tak wiele napisal bourdieu, prowadzi koniec koncow do tego, ze przekraczajac prog kolejnego baru, zmuszonym jest sie stwierdzic: nie, dziekuje, nie mam wiecej pytan. do podobnego wniosku doszla wczoraj a., ktora po przeskanowaniu meskiej obsady orzekla: i znow zmarnowalysmy nasza pomadke ;)

zaiste, meska czesc publicznosci prezentowala sie tego wieczoru malo pociagajaco, ale bylo jeszcze wczesnie, wiec nie porzucajac nadziei zatopilysmy sie w rozmowie. zastanawialysmy sie nad tym, dlaczego niektorzy mezczyzni sa dla nas interesujacy, inni mniej? co sprawia, ze jednych odbieramy jako kochanych i milych, ale niezbyt godnych naszej uwagi, drugich z kolei nie tknelybysmy nawet kijem. probowalysmy przeanalizowac dla ktorych mezczyzn traci sie zmysly i gotowym jest sie oddac zycie.

jednak gdy juz powoli zblizalysmy sie do uroczystego aktu rozebrania teorii samca-alfy na czesci pierwsze, a. przerwala mi nagle we wpol zdania i poslala promieniajcy usmiech w kierunku drzwi. zaciekawiona obejrzalam sie i ujrzalam grupke jej znajomych, podazajaca w naszym kierunku z zamiarem przylaczenia sie do nas. coz - pomyslalam - zmuszone bedziemy zatem spakowac biologiczne teorie i oddac sie nuzacemu smalltalkowi. oh, jak bardzo sie mylilam...

j. okazal sie dobrym, dawnym przyjacielem a., muzykiem, zamieszkalym w kolonii. wysoki, ciemny, atrakcyjny & jak przystalo na nieprzecietnego mezczyzne: zonaty. nie minelo kilka chwil, a zdazylam zapomniec o wszelkich teoriach, w niepamiec odeslac jakiekolwiek rozwazania. slowa wypowiadane przez niego, spojrzenie, cieply, gleboki tembr glosu spowodowaly, ze poczulam sie kobieta i zatracilam poczucie rzeczywistosci. za wszelka cene chcialam sie mu przypodobac, napawac sie jego bliskoscia i zainteresowaniem moja osoba. imponowala mi jego dominacja, nie, niekoniecznie w sensie przewagi intelektualnej, byl to raczej rodzaj prawdziwej meskiej dominacji, oszalamiajacej aury wladzy, polaczonej jednak z pewna doza podatnosci na zranienie. winne niewiniatko, definiujace mnie w sposob bardzo zmyslowy i wytwarzajace automatycznie lozkowa atmosfere.

obecnosc j. sprawila, ze nabralam nieslychanej pewnosci siebie, graniczacej wrecz z bezczelnoscia. chcac przypodobac sie mu jeszcze bardziej wypakowalam niczym kolorowe galganki cala swa wiedze, nabyta w czasie studiow, /cholera, na cos w koncu przydac sie musialy ;) / poczynajac od arbitralnych znakow i de saussureowych teorii a konczac na minimal art, strannie przy tym wszystko dowcipem i dwuznacznoscia okraszajac. j. sluchal skwapliwie i z uwaga, aby po pewnym czasie stwierdzic, ze tak w zasadzie, malo go to wszystko interesuje i nie sprawia na nim zbyt wielkiego wrazenia. zamarlam. no jasna cholera! - pomyslalam - niech sobie zatem podziwia glebie swego australijskiego shiraz i gracje stopki od kieliszka.

- jestes po prostu okropny, wiesz? - powiedzialam wyniosle i z chlodnym usmiechem odsunelam krzeslo z zamiarem powstania. j. rozbawila ma emocjonalna reakcja. idac w kierunku parkietu slyszalam jego coraz donosniejszy smiech. podirytowana zaczelam tanczyc i flirtowac z tanczacymi obok mezczyznami. j. przygladal mi sie, nie spuszczajac mnie ani na moment z oka. nie ruszyl sie jednak z miejsca. siedzial i saczyl sobie najspokojniej w swiecie kolejny kieliszek wina. po kilkunastu minutach postanowilam zrobic pauze i podejsc do stolika, by ugasic pragnienie /czyli napic sie plynu, oczywiscie ;) /. j. ozywil sie i poprosil abym zostala przy nim i nie tanczyla juz wiecej. ha! wiec jednak... usluchalam i nie pozalowalam tej decyzji...

dzis rano moglabym przysiac, ze wreszcie dane mi bylo wczoraj zglebic tajemnice meskiego magnetyzmu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz