19.02.2009

d.

after delvaux, melvin sokolsky.

sceneria nie odbiegala niczym od poprzednich. lotus wijacy sie wiejskimi uliczkami, malowniczo okalajacymi tutejsze metropolie oraz idealnie wystylizowany d. chelpiacy sie californijska opalenizna i smalltalkujacy w takt dzwiekow muzyki klasycznej. w tym wszystkim ja, blada jak zwykle, wbita w marilynolowata sukienke in black, kokietujaca kazdym centymetrem mego ciala i napawajaca sie kazdym jego spojrzeniem.

gdy w koncu dotarlismy do jednej z najdrozszych (wloskich ofkors) restauracji atmosfera byla juz na tyle rozluzniona, ze d. bezpardonowo odwazyl sie zwierzyc mi sie ze swej obecnej sytuacji. sluchalam z ciekawoscia i skrywana satysfakcja, bedac zarazem pod wrazeniem mocy jego slow, spotegowanej dramatycznie wyrezyserowanym swiatlem oraz pieknem wnetrz, jakich nie powstydzilby sie najbardziej snobistyczny salon meblowy.

- ech - westchnal ciezko - w miejscu, w ktorym u niej bulgoce jeszcze wulkaniczna lawa u mnie juz dawno rosna winorosle - stwierdzil, przelamujac z wlasciwa sobie grandezza i stoickim spokojem langustynke - wiesz, nie wiem co zrobic, przeroslo mnie chyba to wszystko, powinienem sie rozstac, ale nie potrafie.

usmiechnelam sie. bo coz mialam mu odpowiedziec? ze potrzebuje on kobiety-matki, tudziez pielegniarki a ironicznie stal sie ojcem, nie bedacym w stanie wychowac swej mlodszej o ponad 10 lat partnerki/corki? ze udal sie na poszukiwanie prawdy oklamujac samego siebie? a moze, ze stal sie ofiara czarnobialych, wygodnych dualizmow oraz, ze wychowany na hierarchiach i patriarchalnych autorytetach potrafi uznac jedynie demonstracje sily? pewnie jak zwykle nadinterpretuje, plawiac sie w aroganckich, glupiomadrych analizach, bo sama brne od jednej porazki do drugiej z ta tylko roznica, ze nie potrafie sie do nich przed nim przyznac. doskonale rozumiem jego zlosc, poczucie bezradnosci wobec reakcji ludzi, tak czesto dla mnie niezrozumialych. podobnie jak i on probuje to wszystko objac intelektualnie, mimo, ze doskonale zdaje sobie sprawe, ze od pewnego momentu dalekowzroczne, racjonalne argumenty staja sie juz bezuzyteczne, a jedyna rzecza zdajaca sie zawsze funkcjonowac bez zarzutu sa obawy, wszechogarniajacy strach, ktorego zakladnikiem stac sie tak latwo. doprawdy, az niebywale, ze w calym tym chaosie istnieje jeszcze miejsce na uczucie.

sluchalam jego wywodow, z ktorych kazdy zawieral nasza historie, byl odwolaniem sie do niej, asocjacja, poruszeniem. szukalam jego zagubionego spojrzenia, zastanawiajac sie czy czasem nie stalam sie ofiara permanentnie funkcjonujacego mechanizmu, polegajacego na tym, ze bezwiednie przyciagam innych mezczyzn moja suwerennoscia. moja pozorna sila. po to tylko, by po blizszym juz poznaniu rozczarowac ich, bo majac nadzieje na cos szczegolnego zmuszeni sa dostrzec zwyczajna kobiete miast oczekiwanej krzyzowki rambo z femme fatale, whatever.

nie rozumiem tylko dlaczego jednak decyduja sie powrocic. d., k. a ostatnio takze kochanek sprzed kilku lat, ktory nagle zaginal w otchlaniach milczenia, zmuszajac mnie do zabawy w okrutna zgadywanke pt. "dlaczego?" oczywiscie poslusznie przyjelam reguly gry i zatopilam sie w rozwazaniach, dotyczacych tego, czy jego milczenie bylo zwyklym odrzuceniem czy tez raczej swoista asymilacja wycwiczona latami, by uniknac zranienia? czy uczuciem nadmiernym, czy tez po prostu jego brakiem, jako, ze nie byl don zdolny? zapewne zlakl sie po prostu namietnosci z mej strony i udal sie na poszukiwanie mniej skomplikowanej zieleninki na kolejna noc. tylko po co pisze do mnie znowu? czyzby zabraklo latwej okazji na blyskawiczny sex? zreszta, teraz to juz niewazne. teraz spotkalabym sie tylko po to, by ponownie ponapawac sie kazda jego mysla, kazdym slowem, bo jedna rozmowa z nim znaczy dla mnie wiecej, anizeli kilka lat studiow. bo jako jeden z niewielu potrafi mowic o sztuce ciekawie, nie nadajac dzielom stuki statusu workow z kartoflami, i nie traktujac swego sluchacza z arogancja mentora czy tez terapeuty tak, jak czyni to wielu historykow sztuki.

- powrocisz? - zapytal niesmialo d.

- tak, tylko do czego? - zapytalam kokieteryjnie, naiwnie oczekujac odpowiedzi.

do zycia, porazki, problemow... ?

zdaje sie, ze niektorzy musza byc nieszczesliwi, aby moc byc szczesliwymi. zreszta skad wzielo sie to zobowiazanie do poszukiwania szczescia i przekonanie, ze wszystko jakos sie ulozy. moze wlasnie droga pozbawiona wyjscia jest o wiele latwiejsza do zniesienia niz jakis plastikowy happy end?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz