popoludnie zapowiadalo sie doskonale. slonecznie, bez stresu, z perspektywa goracej czekolady, a przede wszystkim w wysmienitym towarzystwie.
wybralysmy nasza ukochana cafe w centrum miasta, z najlepsza czekolada i tortami do nieba. po zlozeniu zamowienia, wyposazone w odpowiedni sprzet profesjonalnego vouyera (okulary sloneczne), zaczelysmy przygladac sie przechodniom. kolorowa galeria zatroszczyla sie nieswiadomie o nasza rozrywke i juz po paru sekundach dostarczala nam przeroznych wrazen. auto z piecioma latynosami w srodku (oczywiscie bylysmy pewne na bank, ze z tylu wioza conjamniej 100 kg kokainy), student z kategorii typus bokobrodus przechodzacy tanecznym krokiem na druga strone ulicy i rzucajacy niepewnie spojrzenie w kierunku bardzo agresywnie wygladajacego macho, obwieszonego tona zlotych lancuchow. zakochana para ze slodka coreczka zaaferowana rozmowa wracajaca z zakupow. kobieta kolo czterdziestki w bardzo krotkiej spodniczce i utlenionych wlosach dostarczajaca nam materialow do przeroznych interpretacji itd. & etc. przygladanie sie nie przeszkadzalo nam
jednak w prowadzeniu ozywionej konwersacji dotyczacych bliznich, a wlasciwie jednej, naszej wspolnej znajomej z lat wczesniejszych, obecnie zyjacej w stanach, obracajacej sie wsrod tamtejszej creme de la creme i niestety nieszczesliwej. no wlasnie czy obraca sie naprawde wsrod tej creme? mieszka w zlotej klatce, ogromnej willi, wychowuje dwoje dzieci i czeka na meza wracajacego wieczorem do domu, ktory nie ma juz na nic sily, jest kims dosc wysoko postawionym w jednym z niemieckich bankow. n. jest kobieta wyjatkowo inteligentna i towarzyska. wywodzi sie z doskonalej rodziny, posiada wiec ten caly habitus, aby wspinac sie bez problemow po szczeblach kariery i aby moc dobrze funkcjonowac w roznych srodowiskach, ale nie potrafi odnalezc sie w amerykanskiej, hermetycznej upper class. i tak uzalajac sie nad jej nieobecnoscia wsrod nas, jej "ciezkim" losem, napawajac sie przy tym czekolada i srodziemnomorskim prawie ze chrakaterem miejsca uslyszalysmy dzwiek komorkowego telefonu, maz przyjaciolki dzwonil, proszac o jej powrot.
algorytm popoludnia runal w jednej sekundzie. naiwnie wierzylam, ze stworzona funkcja powinna byc odporna na bledne rozmiary wielkosci wejsciowych.
a. poderwala sie z miejsca, dopijajac w pospiechu zawartosc filizanki i przepraszajac pobiegla w strone samochodu. zostalam osierocona w expresowym tempie i z na wpol wypita szklanka czekolady pozostawiona na pastwe losu. popoludniowa cisza, powinna byla juz dawno napawac mnie niepokojem, byla zbyt harmonijna i matematyczna.
postanowilam bezstresowo dokonczyc deser wspierajac sie moze lektura nootebooma i zerkajac od czasu do czasu na przechodniow. juz po kilku minutach rozpoznalam na horyzoncie znajoma mi sylwetke. tak tak tak, docent z instytutu filozofii, bardzo dobry znajomy i przemily facet. cholera, a juz mialam nadzieje na bezmyslne dryfowanie po oceanach dolce vita, ale niestety nie bylo mi ono dane. przeklety chinski syndrom dal o sobie znac (usmiecham sie mimowolnie na widok znajomych osob), docent odusmiechnal sie i potraktowal moje "powitanie" jako przyzwolenie do ataku.
-witaj, czy mozna sie dosiasc? tak tu milo....
- alez oczywiscie, prosze bardzo...
rozmowa przebiegala w sposob ciekawy, kilka uwag na temat ostatniego wykladu, kilka na temat ciekawych teorii i zanim zdazylam sie zorientowac rozmowa zeszla na bardzo niebezpieczny dla mnie teren, ale bylo juz za pozno, by podjac jakiekolwiek kroki. pole minowe.
-tak marc wlasnie konczy pisac magistra, ma ciekawy temat, a ty? kiedy ty masz zamiar sie bronic? jaki masz temat pracy?
(ladys & gentlman witamy w show down....)
shit shit shit, normalnie reaguje juz na to jak pies pawlowa i czasem nie czekajac nawet na pytanie, uprzedzam je. mam na te okazje przygotowana zgrzebnie utkana formulke, ktora serwuje od jakiegos czasu tym, ktorzy mniej lub bardziej interesuja sie moim zyciem. ze tu jest inny system, ze turbulencje osobiste czy tez finansowe, ze socjalna kompetencja nabyta dzieki zaangazowaniu w zyciu politycznym uniwerku, to skarb dla przyszlej kariery(ha ha ha), ze szybkie studia to plytkie studia, ze....
ale niestety, dzis szufladka zaciela sie i formulka lezala gleboko na dnie, opieczetowana stempelkiem top secret.
czerwone swiatelko palilo sie coraz intensywniej, czarna dziura nabierala niebotycznych rozmiarow, neurony popadly w kompletna panike i oszolomione wczesniejsza czekolada..., a wlasnie czekolada!
powolnym ruchem siegnelam po lyzeczke, jeszcze powolniejszym nabralam aksamitnej pianki i technika slow motion zaczelam prowadzic lyzeczke wraz z zaawartoscia do ust. usmiech (niech zyja chiny!), usmiech nr II, cholera kiedys on sie w koncu zorientuje...
-przepraszam-zaczal niepewnie i tez z usmiechem- (uffffuffffuffff;) -to pewnie zbyt osobiste pytanie, nie powienienem byl wchodzic na te plaszczyzne. chcialem tylko zapytac czy juz zrobilas bilans i czy juz masz jakie konkretne plany, ale to chyba za wczesnie prawda?
przybywszy do domu, usiadlszy przy biurku, zrobiwszy bilans, stwierdzilam, ze no wlasnie.... ze w sumie potrzebuje rok aby zakonczyc to cos.
i ze w sumie moje zycie nigdy nie opieralo sie na zadnych planach a jesli to one i tak legly w gruzach, na duzo wczesniej nim dane bylo mi je nawet musnac. moje zycie to raczej szkic, niepewne pociagniecia, ukladajace sie w zgrabna calosc, czesto wycieniowane, ale pozbawione linii pociagnietej decydujacym ruchem, definiujacej, ograniczajacej. nie ma tu miejsca dla smialych kontrastow i nowatorskich experymentow.
a moze jest, moze zbytnio ograniczamy sie do granic wyznaczonych nam przez ramy plotna i pania od plastyki? ;))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz